Wojciech Reszczyński
dziennikarz radiowy i telewizyjny
Zawód dziennikarza, jak rzadko który - pisałem dokładnie 20 lat temu w książce "Byłem dziennikarzem" - wymaga gruntownych przeobrażeń. Ich początek zawiera się w określeniu "etyka dziennikarska". O tym, czy będzie to zawód wolny, niezależny i etyczny, zadecydują w równym stopniu demokratyczne struktury państwa i ci, którzy będą ten zawód uprawiać, a także pełni krytycyzmu użytkownicy środków społecznego przekazu, czyli my wszyscy. Pisałem wówczas o dyskryminowaniu i poniżaniu jako o głównych metodach dziennikarskiej walki z przeciwnikami. Także o stylu, w jakim uprawiane jest dziennikarstwo, napastliwym, zaciekłym, obrażającym, wulgarnym, protekcjonalnym, świadczącym o braku elementarnej kultury. Zarówno metody, jak i styl zaliczyłem wówczas do PRL-owskiego repertuaru, nie przewidując jednak, do jakiego stopnia III RP rozwinie i usankcjonuje te patologie, czyniąc z nich dziś powszechną normę.
W środowisku dziennikarskim głównego nurtu ton nadają dawni partyjni działacze oraz wyselekcjonowana grupa dziennikarzy przyjętych do pracy w stanie wojennym. Doskonale współgra z nimi znaczna część "opozycyjnego" środowiska dziennikarskiego. Owszem, kontestowali komunę, ale kiedy już znaleźli się wśród beneficjentów transformacji ustrojowej, najbliżej im do partyjnych towarzyszy i sprawdzonych w boju kadr dziennikarskich wywodzących się najczęściej z wpływowych komunistycznych rodzin. Wspólnie tworzą tzw. establishment, inaczej zwany "salonem" III RP, środowisko wciąż niezlustrowane pod kątem współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi PRL. Ich celem jest utrzymanie uprzywilejowanej pozycji salonu w biznesie, polityce i w mediach. W tym celu wyłaniają ze swojego środowiska tzw. autorytety, ekspertów i dyżurnych komentatorów, ci zaś kreują w mediach wybranych polityków i biznesmenów. Kiedy pseudoelity organizują i nagłaśniają konkursy czy plebiscyty, członkami jury, nominowanymi i laureatami bywają najczęściej te same osoby. Ludzie z tego kręgu decydują o tym, kto może pracować w głównych mediach, a kto na to nie zasługuje. Uważają, że to oni mają patent na prawdę, a każdy, kto ośmiela się głosić inne od oficjalnych poglądy, musi się liczyć z bezwzględnym atakiem salonu. Większość uprzywilejowanego środowiska dziennikarskiego w Polsce to postkomunistyczna i liberalna lewica, z reguły wroga lub niechętna Kościołowi. Niezależni dziennikarze, prawicowi, konserwatywni, katoliccy i narodowi, choć reprezentują poglądy większości polskiego społeczeństwa, pracują w niskonakładowej prasie, nielicznych mediach elektronicznych, a głównie w internecie. Jest jak za bolszewików w Rosji, którzy będąc w mniejszości, wmówili "ciemnemu" ludowi i światu, że stanowią postępową większość, i choć tak nie było, wywalczyli sobie przewagę bezwzględną fizyczną siłą.
Strach przed Telewizją Trwam
Radio Maryja jest największą w Polsce katolicką ogólnopolską stacją radiową, niekontrolowaną merytorycznie przez układ schyłkowej III RP. Prezentuje własne, niezależne poglądy, daleko odbiegające od tzw. politycznej poprawności, ale większość swojego czasu antenowego poświęca posłudze religijnej, ewangelizacji, o czym najczęściej się nie wspomina. Telewizja Trwam wyrosła ze środowiska skupionego wokół zakonu redemptorystów, ale jej dalszy rozwój, przejście na naziemne nadawanie cyfrowe, zahamowała jawnie dyskryminacyjna, motywowana politycznie decyzja KRRiT. Transmisje Telewizji Trwam i Radia Maryja z posiedzeń komisji sejmowych w sprawie koncesji dla Telewizji Trwam ukazały społeczeństwu skrajnie tendencyjne podejście obecnej władzy do obywatelskich, wolnościowych aspiracji niezależnych środowisk w sferze mediów. Każdy mógł wysłuchać merytorycznych argumentów pani Lidii Kochanowicz, dyrektor finansowej Fundacji Lux Veritatis (właściciela Telewizji Trwam), i skonfrontować je z kompromitującymi, pozbawionymi racjonalnych argumentów wypowiedziami członków KRRiT, a szczególnie przewodniczącego Krajowej Rady Jana Dworaka, żałośnie idącego w zaparte. Nikt, kto oglądał te relacje, nie ma najmniejszej wątpliwości, że obecne władze nie akceptują istnienia mediów pozostających poza ich kontrolą i postanowiły zablokować rozwój Telewizji Trwam, a może i Radia Maryja. Równocześnie jest to polityka zgodna z oczekiwaniami głównych mediów, którym zależy na utrzymaniu ponaddwudziestoletniego monopolu w polskim eterze i w reklamowym biznesie. One to, skryte za medialnymi słupami, własnymi wydmuszkami telewizyjnymi, które uzyskały koncesję, postanowiły wypełnić swoimi programami cały pierwszy multipleks, eliminując z niego Telewizję Trwam. Nic dziwnego, że walka tej telewizji o koncesję, mająca nawet ciekawą medialną dramaturgię, nie zainteresowała dziennikarzy czołowych mediów. Milczały jak grób, także wtedy, gdy w Warszawie 18 lutego br. ruszył pierwszy marsz w obronie wolnych mediów i Telewizji Trwam. Brak telewizyjnych relacji z wyjazdu tysięcy Polaków na Węgry (15 marca br.) potwierdził, że w mediach elektronicznych nastąpił całkowity powrót do PRL, z cenzurą, choć tym razem bez jej ustawowego uregulowania i urzędu na ulicy Mysiej. Wydawcy i czołowi dziennikarze mediów III RP świetnie się odnaleźli w atmosferze oportunizmu i serwilizmu w stosunku do władzy. Potwierdziło się, że tak jak dawniej, tak i dziś dziennikarz woli się nie narażać, a najlepiej stać się funkcjonariuszem władzy oddelegowanym "na odcinek mediów".
Zabiegi Telewizji Trwam o koncesję, dziesiątki marszów w obronie wolnych mediów w całej Polsce, organizowanych z udziałem wielu różnych obywatelskich organizacji, nie zasłużyły sobie na miejsce w serwisach informacyjnych programów telewizyjnych i radiowych głównych stacji. W zastępstwie znęcano się nad losem młodej rodziny z Sosnowca, która w niewyjaśnionych okolicznościach straciła dziecko. To najlepszy dowód na to, do jakiego stopnia polskie największe media wyalienowały się ze społeczeństwa, jak bardzo sprzeniewierzyły się swojemu powołaniu. Tak, dziennikarstwo to zawód szczególny, rodzaj powołania w służbie prawdy, a nie prymitywny instrument propagandy i dezinformacji.
Największa po 1989 roku
To, co wydarzyło się w Warszawie 21 kwietnia br., przejdzie do historii jako największe po 1989 roku zgromadzenie wolnych Polaków zatroskanych o zagrożone swobody obywatelskie, zaniepokojonych ograniczaniem wolności słowa. Byłem wśród manifestantów i rozmawiałem z wieloma ludźmi. Przyjechali z całej Polski, spotkałem też rodziny z USA, Francji i Włoch. To, co mnie zbudowało, to stopień świadomości tych ludzi, ich silne przekonanie, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku. W ich głosach było także niezadowolenie, a niekiedy i gniew na arogancję władzy, brak szacunku dla obywateli, którzy mają prawo wyrażać swoje wątpliwości, także w sprawie tragedii smoleńskiej. Mają też prawo do wspierania mediów, które ich zdaniem stoją po stronie prawdy. Tym razem nie dało się pominąć w mediach tak wielkiej manifestacji, ale trzy główne programy informacyjne, jakby sterowane przez jeden propagandowy ośrodek, postanowiły zrobić z manifestacji wydarzenie wyłącznie polityczne.
Usłyszeliśmy też, że był to marsz polskiej prawicy do władzy, o której zjednoczenie zabiega Jarosław Kaczyński. Ani słowa o tym, że ten marsz był zorganizowany w obronie Telewizji Trwam przez ludzi autentycznie zatroskanych o jakość polskiej demokracji. Kto zakazał mówić? Kto steruje dziś głównymi mediami w Polsce? Nadal Ciosek, Urban, Kiszczak, Jaruzelski? A może one, jako od lat "zaprzyjaźnione" z władzą, same się już sterują, bo są jej postkomunistyczną częścią.
Cyngle władzy
Cynglami nazwał redaktorów "Gazety Wyborczej" jeden z jej byłych dziennikarzy, który w końcu "wybrał wolność" i odszedł z redakcji, dziś wyklęty. Cyngiel pociąga za spust, gdy rozkaz wydaje redaktor naczelny. Jak widać, władza ma dużo własnych cyngli w mediach. Robią bardzo niebezpieczną robotę, by przypomnieć zamordowanie Marka Rosiaka przez członka Platformy Obywatelskiej zaczadzonego nienawiścią do PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Media III RP ponoszą istotną część odpowiedzialności za tę zbrodnię. Ale jak widać, to nie koniec. Monika Olejnik, reinkarnacja komunistycznej redaktor radiowej lat 50., Wandy Odolskiej, nazywa Telewizję Trwam "pisuarowską", a potem udaje, że nie wie, co znaczy słowo pisuar, że się przejęzyczyła. To ciąg dalszy haniebnego serialu nienawiści i agresji do ludzi inaczej myślących, podsycania konfliktów, ciąg dalszy starej walki klasowej, przykład zdeprawowanego dziennikarstwa, jakie ta pani uprawia od lat. Jest w tym także ewidentny atak na Kościół, którego obecności w Telewizji Trwam i Radiu Maryja nie jest ona w stanie w swoim zacietrzewieniu dostrzec. To jej ideowi koledzy nagminnie bezceremonialnie mówią o ojcu Tadeuszu Rydzyku, po nazwisku, udając, że nie wiedzą, iż jest to ksiądz katolicki.
Za czasów komuny Stefan Bratkowski, dawny Bratkowski, nie ten dzisiejszy nazywający młodych niezależnych, uczciwych dziennikarzy faszystami, powiedział o Albinie Siwaku: "Gardzę ludźmi posługującymi się Siwakiem". Tego ówczesnego sekretarza KC PZPR sprowadził do roli tępego, bezwolnego narzędzia w cudzych rękach. Dziś rolę Siwaka wykonują usłużni dziennikarze, którym można tylko współczuć. Ludzie na marszach doskonale to rozumieją, dlatego najczęstszym skandowanym hasłem pozostaje wciąż "Precz z komuną".